Dojeżdżamy późną porą na stację.
Kręcimy się wokół i nagle, jakby z lasu (heh) wychodzi młoda Rosjanka. Częstuje nas ciasteczkami... jak się okazało później magicznymi... i mówi, że jedzie do Rzymu.
Po kilku chwilach, gdy THC zaczyna działać uśmiechamy się radośnie i po mimo całej dziwnej sytuacji (znajdujemy się na jakieś zupełnie rozkopanej, betonowej stacji z prostytutkami) dobrze się bawimy.
W imieniu Daszy (bo tak nazywa się nasza Rosjanka) gadam z polskim kierowcami TIRa. Pan z naklejką 'Cygan' rozmawia ze mną tak:
M: "Jedzie Pan może..."
- "Sorry... chłopaki, ale nie ma szans... przepisy.. bla bla bla"
M: "Umhy... ale wie Pan co, mam tu taką koleżankę z Rosji co jedzie do Rzymu. Co Pan na to?"
- "Dawaj tu ją!"
Z tego co mi Dasza opowiedziała później: nie tylko podwiózł ją pod sam Rzym, ale nawet palił z nią jointy (:
A my... zupełnie zjarani... łapiemy. Udało nam się (a nie powiem było trudno!). Z̶ł̶a̶p̶a̶ł̶e̶m̶ ̶j̶a̶k̶i̶e̶g̶o̶ś̶ ̶d̶r̶e̶s̶a̶ (EDIT: Wojtek złapał). Na początku trochę stresu, ale później już 170 na godzinę, meteory przed oczami i bach. Jesteśmy na miejscu. 30 km dalej.