Po kilku zaskakujących godzinach docieram do stolicy. Przy okazji mam okazję zobaczyć jeszcze piękniejszą Albanię. Wszystkie drogi idą przez szczyty górskie, więc jest co oglądać. W okolicy Elbasan znajduję się stara fabryka betonu (?), której powierzchnia jest chyba porównywalna do wielkości Gliwic. Jest przeogromna, cała zardzewiała i porzucona. Widok, niestety nieuchwycony przeze mnie aparatem, bo kierowca jechał 130 po górskiej drodze, zachwycający i warto ponownego zobaczenia.
100 km pokonujemy prawie 2h, choć gdyby auto prowadził europejczyk z Zachodu to trwałoby to pewnie dwa razy tyle. Zaskakuje mnie brak znaków, kończące się nagle drogi (krajowe!), ogromna ilość zwierząt na drodze, wyprzedzanie na siódmego, itp. Idzie się jednak przyzwyczaić do takiej ekstremalnej jazdy. Gorzej z klaksonami.
Bo w Albanii ludzie mają na tym punkcie zboczenie. Widzisz kozę: użyj klaksonu. Widzisz kolegę: trąb całe miasto. Nic się nie dzieje - popraw sobie humor i trąbnij. Co ciekawe niektórzy instalują sobie nawet melodyjki zamiast klaksonów. Oryginalność po albańsku.
Ale wracając: docieram do stolicy. Przechodzę ją z buta. W międzyczasie mógłbym sprawdzić sobie na hitchwiki miejscówkę, ale jestem uparty, więc idę bez porady. Idę i idę... Próbuję łapać na stacji, ale włoskojęzyczni tirańczycy potrafią tylko pomagać za kasę. Idę i idę i już powoli zaczynam mocno cierpieć z powodu wagi swojego plecaka. Płacąc w sklepie kartą młode kasjerki szczerze mi odpowiadają, że nie wiedzą jak się to robi. Na szczęście ja wiem. Ze złości na brak miejsc do łapania i niechęć do autostopu muszę sobie kupić piwo i loda.
Znajduję jakąś "dobrą" miejscówkę do spania. Rozkładam namiot. Rano podczas składania odwracam się i widzę starego dziadka, który stoi obok mnie. Rozkłada ręce pytając, a ja tylko mu odpowiadam: "Polak. Autostop" i odchodzi.
Próbuję rano łapać, ale jacyś lokalsi mi odpowiadają, że droga do Shkodër nie idzie tenty. Jak to kurwa nie? Przecież na mapie mam zaznaczone, że idzie. Co z tego. Niby idzie, ale ludzie tędy nie jadą. I co teraz? Wracać z buta 10 km do centrum. Pierdole zostanę.
Lokalsi przypatrują się mi z niedowierzaniem, bo cały czas odmawiam taksówkom podwózki. W końcu jeden się lituje, wciska mi 50 leków i zatrzymuje taksę, by ta podwiozła mnie na rozjazd. Mam już dość takiej Albanii.