Po półtoragodzinnej, nocnej podróży poprzez sztormy Atlantyku docieramy na wyspę. Z powodów, których wymienić nie mam zamiaru, noc zamiast w łóżku spędzamy razem z japońskimi turystami w promowani na (nie powiem, bardzo wygodnych) fotelach. Śpimy do 8-ej, obudzeni tłumem gapiów czekających na swój poranny prom do domu.
Samo Jersey wita nas pogodą dosyć trudną, choć w tym krańcu Europy - normalną. Leję jak wszędzie w Anglii. Ale co jakiś pojawia się słońce, co wykorzystujemy na kilkunastokilometrowe podróże wzdłuż klifów. Korzystamy z wiedzy Patrycji, więc nie tracimy czasu na miejsca niewarte uwagi (nie jest ich sporo, bo wyspa jest naprawdę urzekająca).
Na wyspie nawet samo siedzenie na klifie jest ciekawe - pływy są tak ogromne, że w przeciągu 15-20 minut poziom wody potrafi obniżyć się o 5-7 metrów odsłaniając lub zalewając nowe tereny.
Te kilka dni na wyspie spędzamy w raczej trudnych warunkach. 4 noce spędzamy w samochodzie na tylnych siedzeniach próbując nie umrzeć z zimna. W trakcie świąt, z racji braku komunikacji publicznej, podróżujemy stopem. Nie łapiemy jednak okazji - Anglicy zamieszkujący wyspę są na tyle uprzejmi, że sami pomagają nam, gdy sytuacja staje się trudna/tragiczna.
Na wyspie jest sporo miejsc wart obejrzenia - gorąco polecam sprawdzić (o ile czytelnik kiedyś tam zawędruje) - St Brelades Bay oraz Devil's hole.
Po 5 dniach na wyspie wyruszamy porannym promem 28-ego grudnia. Wracamy do Polski!