Po prawie trzech godzinach (okropnie dla mnie męczących, z powodu zarówno migreny roku, jak i prędkości jazdy - przyzwyczaiłem się do niemieckich standardów) docieramy do Wrocławia.
Z nieukrywaną przyjemnością idziemy do Kebaba (tu przyjemność dla Patrycji) jak i Kauflandu (a tu dla mnie), gdzie kupujemy sobie obiad oraz szampana - ruskiego, a jakiego by innego. (;
Docieramy do domu w okolicy 21-ej. To był bardzo trudny wyjazd. Jego konsekwencje były dla naszego związku zabójcze, niemniej jednak osobiście dał mi wiele siły. Ogrom świetnych ludzi mnie zaskoczył (ciągle myślę, że to kwestia Patrycji, bowiem zarówno w samotnych jaki i wojtkowych podróżach nie spotkałem się z aż tak wielką masą pozytywnych emocji).
Suma sumarum wróciłem jednak naładowany i oswobodzony z resztek strachu, jakie trzymałem w sobie. Przekonałem się, że bez namiotu też można jakoś dawać sobie radę. I że nigdy nie jest za późno, za zimno, za daleko (: