Na niewielkiej stacji ląduję po godzinie szybkiej jazdy. Problemem okazuję się jednak fakt, że jest niedziela, zaś sama droga stanowi istotny kanał tranzytowy jedynie dla turystów jadących w stronę Chorwacji. Brzmi ładnie, ale pewnie w sezonie, a nie w samym środku długiego weekendu, gdy większość z zainteresowanych już znajduję się na miejscu.
Na stacji (oraz autostradzie) ruch jak na niektórych drogach powiatowych. 1-2 auta na 10 minut. Ciekawostką jest dla mnie ogromna ćma znaleziona na stacji. W tych regionach widywałem już nawet większe (w zeszłym roku wielkości normalnego nietoperza!). Siedzę sobie na stacji i czekam na cokolwiek. To cokolwiek długo jednak nie następuje.
Po mniej więcej dwóch godzinach podjeżdża furgonetka. Zagaduję do, obficie przeklinającego pod nosem, kierowcy. Odpowiada mi, sobie i jeszcze komuś. ?! Schizofrenik czy jaki czort...? Mówi, że jedzie w okolice o których wspominam, ale nie do granicy, więc może mnie podwieźć tylko na stacje. Pasuje mi to rozwiązanie, choć ciągle nie za bardzo rozumiem z kim oprócz mnie kierowca rozmawia jeszcze w trakcie tej dyskusji.
Gdy zasiadam w aucie dopiero zaczynam rozumieć - słuchawka bluetooth. Co za szatańskie dzieło!
Kierowca Brik zaskakująco (jak na Węgra) rozmawia dobrze po angielsku. Ma dziadka z Polski oraz załadowany po brzegi samochód, więc spędzam leniwe 1.5h jadąc przy cudownym brzegu Balatonu w stronę stacji, której nie mam na mojej mapie, a znajduje się 50 km przed granicą z Chorwacją.