W miejscowości Gradiška urządzam sobie śniadanie prawdziwego podróżnika. Przechodząc przez miasteczko napotykam supermarket. Z bankomatu wyciągam 100 marek. Wydawało mi się, że to będzie w okolicy 50 zł. Pomyliłem się. Wyciągnąłem 225 zł.
Trudno - kto bogatemu zabroni. Robię zakupy, w kiblu w supermarkecie myję zęby, jem najlepsze chrupki na świecie i po raz pierwszy spoglądam na rzeczywistość w Bośni - szczerze powiedziawszy jestem bardzo zaskoczony. Spodziewałem się drugiej Albanii, a jest... całkiem europejsko. Jedyne co rzuca się w oczy (a raczej nozdrza) to ogólnokrajowe przyzwolenie na palenie w miejscach publicznych. Palacze palą nawet w środku centrum handlowego. Nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania.
Po śniadaniu wędruję w stronę drogi na Banja Luka. Łapię na kciuka i wychodzi mi to bardzo sprawnie - 10 minut później jadę do Banja Luka ze starszym mężczyzną, który jednak ni w ząb mnie nie rozumie. Pomaga jego syn, z którym rozmawiam przez telefon jak z tłumaczem.
Starszy Pan co jakiś czas nieśmiało próbuje przełamać ten mur językowy i informuje mnie o kraju i jego autostopowej przeszłości. Na tyle mnie polubia, że proponuje kebab na swój koszt w centrum miasta. Muszę jednak go zasmucić informacją o moim wegetarianizmie, co kwituje (i nie jest przy tym pierwszą osobą na trasie, która to robi) głośną dezaprobatą.
Drogę do Banja Luka pokonujemy nowiusieńką autostradą. Co jednak śmieszy mnie okrutnie to MOP'y na tychże - tu nawet porównania do serbskich parkingów nie wystarczą. MOP'y w Bośni to olbrzymie powierzchnie czarnego asfaltu (wielkości dużego Tesco) bez jakichkolwiek oznaczeń z pojedynczym ToiToiem w środku. Takie rozwiązanie budzi śmiech zważywszy na fakt, że wszystko inne na tej drodze wykonanie jest z należytą troską i standardami.
Dziadek podwozi mnie do samego centrum Banja Luka. Wskazuje kierunek do zwiedzania oraz drogę kierującą mnie na Sarajevo.