Miasto jednym słowem nie powala. Owszem coś tam jest, ale... lipa. Dobrze jest za to oznakowane. Są mapki oraz informacje dla turystów po angielsku. Lekko drwiącym uśmieszkiem patrzę na informację o 3-dniowym planie wizytowym dla turystów w tej miejscowości. Dla mnie 3h po mieście wystarczyło by zrozumieć, że do Bośni nie przyjechałem oglądać meczetów (jakkolwiek by one ładne nie były) czy miast. Przyjechałem tu dla krajobrazów, których w miastach nie odnajdę.
Szwendam się po Lukach i odczucia mam jakbym chodził po Koszalinie. Szaro, nudno i raczej spokojnie. Samo miasto jest stolicą serbskiej części Bośni, więc trudno w nim szukać flag bośniackich. Serbskich jest za to całkiem sporo.
Nie przedłużające tej nudnej wizyty kieruję się na czuja w stronę wylotówki. Idę mocno na "pamięć" i w głowie powtarzam sobie, że jak wyjdę tam gdzie nie trzeba, to chyba się zabiję. Na szczęście 6-kilometrowy marsz kończę po dwóch godzinach na zatoczce przystanku autobusowego obok niezwykle rwącej bośniackiej rzeki.
Ruch duży, ale idzie gorzej niż myślałem. Po grubo ponad godzinie zatrzymuje się w końcu jakiś samochód - matko jak się cieszę! Pan policjant z uczelni, a doradca w banku z zawodu okazuję się być moim wielkim wybawieniem. Nie jedzie tak jakbym tego chciał - drogą krajoznawczą przez Jajce - lecz przez górskie wąskie drogi. Sam kieruje się w stronę Sarajeva! ((: