Na teren wodospadu dostaje się chyba w najlepszym terminie - turystów jest zaledwie garstka, co pozwala mi pomedytować przy jego brzegu przez dłuższą chwilę. Nie polecam jednak prób jego obejścia, bo w krzakach ilość węży jest zatrważająco wielka.
Co do samego wodospadu - świetne miejsce, widoki warte każdych pieniędzy i nadłożonych kilometrów. Zdecydowanie MUST SEE Bośni (łącznie z tą drogą z Sarajeva do Mostaru). Trochę żałuję, że nie pomyślałem o tym, że będzie można się w nim wykąpać. Ale nie ma co gdybać. Woda jak woda, tylko że z dużo pluskawką obok (;
Po niecałej godzinie zawracam. Skoro udało się w tamtą stronę to próbuję i z powrotem - łapię na kciuka. Pierwsze auto się zatrzymuje. Informuje kierowcę, że może mnie podwieźć kilka kilometrów przed siebie na rozjazd, zatrzymując się przy tym obok transformatora po mój plecak.
Przy okazji (w sumie w tym biegu myśli całkiem o tym zapomniałem) pytam dokąd jadą - do domu słyszę. Czyli gdzie? - Do Słowenii.
Moja mina wtedy musi być zaskakująca. Za wszelką cenę próbuję ukryć moje zainteresowanie i nie zepsuć całej sytuacji. Informuje o tym skąd jadę i dokąd zmierzam, że byłoby super, gdyby kierowca z żoną podwieźli mnie przynajmniej do granicy. Jest zgoda, ale z przerwą na obiad - jak najbardziej mi to odpowiada!
W czasie obiadu małżeństwo spod Ljubliany samo proponuje podwózkę do Słowenii - a więc plan minimum na ten dzień będzie wykonany! I to jak! Ależ ja mam szczęście.
W małej miejscowości po drodze jemy lokalne potrawy. Zamawiam przepysznego sandwicha z serem i piwko. Duet prawdziwego szczęśliwca. Po obiadku udajemy się na granicę bośniacką, która wygląda jak budka telefoniczna z dwoma granicznikami w środku. Przechodzimy szybko i już jedziemy na solidnych chorwackich drogach 140 na godzinę w stronę północy.