1.5h podróży kończy się na bardzo ładnej stacji na samym końcu Alp. W międzyczasie przejeżdżamy przez okropną nawałnicę.
Kierunek wiatru na stacji oraz wzrastający ból głowy sugeruje, że zaraz zmierzę się z nią znowu, tym razem jednak z perspektywy wyjazdu z parkingu, a nie ciepłego samochodu. Jest to spora motywacja muszę przyznać.
Poprzednio przygotowany karton z napisem Monachium wchodzi w użycie. Po chwili zatrzymuje się starszy palacz, ale po mojej informacji, że nie rozmawiam po niemiecku macha ręką i odjeżdża. Szkoda... bo jechał do Monachium.
Ale łapię dalej... 10... 15 minut. Zaraz jebnie.
Zaczyna delikatnie, jakby tylko grożąc, bym zabierał stąd swoje manaty, ale tkwię dalej z tym swoim półuśmieszkiem. To jednak góry. Nie ma tu mowy o "jakimś deszczyku". Zaczyna się więc burza. Leję jak z wiadra. Nie gorzej niż w Sarajevie. Przemieszczam się zatem na stację i muszę zmienić znowu taktykę - czekam na kogoś w moim kierunku.
Nie długo kazane jest mi czekać - pierwsze auto, do którego podchodzę jedzie do Monachium i jest w nim miejsce dla jednego autostopowicza z Polski. Jedziemy do Monachium! (:
Pan kierowca to paralotniarz. Na tyle na ile pozwala nam skromność zasobów słownictwa kierowcy udaje mi się dopytać o kilka szczegółów związanych z tym hobby. Nie jest jednak tego sporo, bo (a to akurat cecha generalna Niemców) kierowca zamiast starać się opisywać rzeczy za pomocą innych słów to rzuca w międzyzdaniach słowo po niemiecku licząc na to, że coś zrozumiem.
Czasami to działa, czasami nie.