Po wyjściu z samochodu rozpoczynam kłótnię z Patrycją o plany na wieczór. Są zupełnie rozbieżne, więc wkurwiam się niemiłosiernie. Mamy podwójnego focha jak Rosja z Ameryką w czasie zimnej wojny. Na okropnej miejscówce łapiemy stopa. Miejscówka jest tak zła, jak złą można ją sobie tylko wyobrazić.
Tylko skończony idiota zatrzymałby się w takim miejscu. Liczę jednak na szczęście, bo ładna Patrycja dużo go już przyniosła w czasie tej wyprawy.
Zaczyna się robić ciemno. To zły znak. Jesteśmy w środku niczego, z małym ruchem i nie możemy się wyrwać. Sprawę komplikuje fakt, że Patrycja śpieszy się do obowiązków, których ja nie mam. Mamy zatem klasyczny konflikt interesów.
Ale po chwili ktoś się zatrzymuje! Jezu jak pięknie - że ktoś chce wziąć taką parę jak my, to zasługuje na najwyższe uznanie. Zarówno nasze miny jak i podejście do tego stopa zasługują na wymienienie jako antyprzykład łapania okazji.
Pan zatrzymuje się tak absurdalnie (nawet nie wpadłem na pomysł, że tak można), że kierowca jadący za nim nieomal wpada mu w tył jego auta. Pan należy jednak do tych, z gatunku flegmatycznych dżentelmenów z grymasem twarzy mówiącym "wszystko będzie dobrze" i nawet zbytnio nie zwraca na to uwagi.
Jedzie do Zielonej Góry. To bardzo dobrze wróży - jeszcze tylko się z niej wydostać. Na nasze szczęście Pan ma tyle cierpliwości i dobra, że postanawia nas zabrać na stację na wylotówce. Wielkie podzięki mu za to! (: